Dzień dobry bardzo lipcowo ciągle,

Miałam „zjazd” dwa dni temu. Przyznam się cichuteńko – zapomniałam o aptece przez dwa dni. Naprawdę, po prostu zapomniałam. Moja wyprawa po proszki była drogą okrutną – nie wspomnę o miotaniu się targana wyrzutami sumienia, ale o fizycznym aspekcie pokonywania braku chemii w głowie. Pisk w uchu, zawroty. Oczywiście mogę jedynie o sobie i swoich doświadczeniach pisać – i o ile wydaje mi się, że panuję nad Demonami, o tyle, moje ciało będące długo w trybie „przetrwania”, wyrzuca mi teraz różne. Bywają takie dni – jeden, dwa w tygodniu – że nie mam zupełnie siły na nic. Fizycznie. Nie umiem zwlec się z kanapy. Wykonuję niezbędne, konieczne działania i lee zupełnie bez sił. Kiedyś, było to dla mnie straszne – jak mogę tak idiotycznie marnować dzień, przecież jest tyle do zrobienia, w domu, ogrodzie, etc. Dziś, poddaję się temu.
Uczę się słuchać korpusu, oblekającego boski umysł, od którego tak wiele przecież zależy. Może sprawić, że jest się swoją najlepszą przyjaciółką bądź najgorszym wrogiem. Takim opętanym, miażdżącym siebie. Wyjątkowo autodestrukcyjnym. Dobra tam – nie ma co – mimo wszystko, proces uczenia się, jest ( w mojej opinii ), najpiękniejszym życiowym procesem. Poznawanie siebie jest ważnym, ale próba zmierzenia się z własnymi strachami, ograniczeniami, aż wreszcie zmiana przekonań, ścieśniających rozwój, to dopiero zajebista jazda!